Prosektorium pełne życia, czyli Ziemia obiecana 2.0 3. Archiwa nie płoną, czyli morderstwa prosto z encyklopedii 4. Pojedynek filozofów, czyli Darłowo po sezonie 5. Pułapka podłych padalców, czyli Brodzki spada w otchłań Tysiąc obsesji (Marcel Woźniak i Gabriela Gargaś) 1. Gdzie jest pokój 69, czyli Anika w Krainie Stereotypu 2.
Słowa mają swe znaczenie, więc się nie zamienię Tu idę środkiem towarzyszą mi cienie Tam krzyczy cierpienie, tu milczenie [Cuty: The Returners&Steez83] Ja chce być tam być tu, między blokami Tam gdzie nie ma dobrego uczynku bez kary Tu sam sobie nie ufasz a co dopiero komuś Weź poczuj tego smak, Witam ciebie ziomuś
„Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic – to razem mamy właśnie tyle, żeby założyć wielką fabrykę”. By ten cel osiągnąć w Łodzi końca XIX w., trójka przyjaciół – Polak Karol Borowiecki, Niemiec Maks Baum i Żyd Moryc Welt – nie cofnie się przed niczym, łącznie ze zdradą i oszustwem.
Re: Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic bylo: Oskar dla Wajdy W.Glowacki Wed, 19 Jan 2000 23:47:46 -0800 Izabelo, Musze podkreslic, ze b. pieknie napisalas o Ziemi Obiecanej i nic wiecej w zasadzie nie trzeba dodawac.
TVN24 "Ja nie mam nic, ty nie masz nic. Kupimy sobie willę" Kupimy sobie willę" Za ponad 5 milionów złotych od ministra edukacji Przemysława Czarnka fundacja Polska Wielki Projekt kupuje
Twój adres e-mail (wymagany, nie będzie nigdzie publikowany) Opis błędu(Maximum 250 characters.) wymagane. Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic.
no ja w takich sytuacjach robię wyskok na miasto- jadę gdzie mam blisko i gdzie zjem szybko- np. do Krokietując mam 15 min (ul. Zgoda1 Warszawa), na początek zupka ( np, węgierski bogracz) a potem danie główne (np, pierś z kurczaka z masłem koperkowym). Jestem tak pełna, że nie jem już kolacji.
Od dzisiaj panowie będą płacili .mp3. Ziemia obiecana - Grunspan, Stein -Robota nie gęś, ona się nie wytopi. A mnie denerwuje to ciągłe szczękanie szklanek w kantorze, i to ciągłe syczenie gazu! -Panie prezesie, przychodzimy tak wcześnie, jesteśmy bez śniadania. -Oni gotują herbatę na gazie.
A ja nic, tylko ty. A ja nic, tylko z tobą wciąż. I czyś wesół jest, czy się smucisz. Czemu idziesz już, kiedy wrócisz. I już nic, tylko ty. I niczyja już, tylko twoja. Dla ciebie śmiech, dla ciebie łzy. I już nic, tylko ty. Inne w winie maczają usta.
"Ziemia obiecana raz jeszcze" to obraz Polski i Polaków we wczesnych latach 90. Umiejscowiona w fabrycznej Łodzi historia ukazuje obraz zmieniającej się mentalności ludzi po transformacji: obraz ślepej pogoni za pieniądzem, gwałtownego wzrostu liczby prywatnych przedsiębiorstw, nie do końca legalnych interesów z Rosją i Ukrainą oraz niechęci do Niemców i Żydów.
IfG7wn. Władysław Stanisław Reymont Ziemia Obiecana (Bezpłatny fragment) ISBN: 978-83-63720-20-9 Wydawnictwo: Liber ElectronicusTom IRozdział IŁódź się wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęty się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami, niby chór potwornych kogutów piejących metalowymi gardzielami hasło do fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje — kominy, majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu — budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały drobny, marcowy deszcz pomieszany ze śniegiem padał wciąż i rozwłóczył nad Łodzią ciężki, lepki tuman; bębnił w blaszane dachy i spływał z nich prosto na trotuary, na ulice czarne i pełne grząskiego błota, na nagie drzewa przytulone do długich murów, drżące ze zimna, targane wiatrem, co zrywał się gdzieś z pól przemiękłych i przewalał się ciężko błotnistymi ulicami miasta, wstrząsał parkanami, próbował dachów i opadał w błoto i szumiał między gałęziami drzew i bił nimi w szyby niskiego, parterowego domu, w którym nagle zabłysło się obudził, zapalił świecę i równocześnie budzik zaczął dzwonić gwałtownie, wskazując piątą.— Mateusz, herbata! — krzyknął do wchodzącego lokaja.— Wszystko gotowe.— Panowie śpią jeszcze?— Zaraz będę budził, jeśli pan dyrektor każe, bo pan Moryc mówił wieczorem, że chce dzisiaj spać dłużej.— Idź obudź.— Klucze już brali?— Sam Schwarc wstępował.— Telefonował kto w nocy?— Kunke był na dyżurze, ale odchodząc nic mi nie mówił.— Co słychać na mieście? — pytał prędko, prędzej jeszcze się ubierając.— A nic, ino zaś na Gajerowskim rynku zaźgali robotnika.— Dosyć, ruszaj.— Ale, spaliła się też fabryka Goldberga, na Cegielnianej. Nasza straż jeździła, ale wszystko dobrze poszło, ostały tylko mury. Z suszarni poszedł ogień.— Cóż więcej?— A nic, wszystko poszło fein, na glanc — zaśmiał się rechocząco.— Nalewaj herbatę, ja sam obudzę pana się i poszedł do sąsiednich pokojów, przechodząc przez stołowy, w którym wisząca u sufilu lampa rozrzucała ostre, białe światło na stół okrągły, nakryty obrusem i zastawiony filiżankami i na samowar błyszczący.— Maks, piąta godzina, wstawaj! — zawołał, otwierając drzwi do ciemnego pokoju, z którego buchnęło duszne, przesycone zapachem fiołków się nie odezwał, tylko łóżko zaczęło trzeszczeć i skrzypieć.— Moryc! — zawołał do drugiego pokoju.— Nie śpię. Nie spałem całą noc.— Dlaczego?— Myślałem o tym naszym interesie, trochę sobie obliczałem i tak zeszło.— Wiesz, Goldberg się spalił dzisiaj w nocy i to zupełnie na glanc, jak Mateusz mówi…— Dla mnie to nie nowina — odpowiedział, ziewając.— Skąd wiedziałeś?— Ja miesiąc temu wiedziałem, że on się potrzebuje spalić. Dziwiłem się nawet, że tak długo zwleka, przecież procentów mu nie dadzą od asekuracji.— Miał dużo towaru?— Miał dużo zaasekurowane…— Bilans sobie się obaj wrócił do stołowego i pił herbatę, a Moryc, jak zwykle, szukał po całym pokoju różnych części garderoby i wymyślał Mateuszowi.— Ja tobie zbiję ładny kawałek pyska, ja ci z niego czerwony barchan zrobię, jak mi nie będziesz składał wszystkiego porządnie.— Morgen! — krzyknął przebudzony wreszcie Maks.— Nie wstajesz? Już po zagłuszyły świstawki, które się rozległy jakby tuż nad domem i ryczały przez kilkanaście sekund z taką siłą, aż szyby brzęczały w w bieliźnie tylko, z paltem na ramionach, usiadł przed piecem, w którym wesoło trzaskały szczapy smolne.— Nie wychodzisz?— Nie. Miałem jechać do Tomaszowa, bo Weis pisał do mnie, aby mu sprowadzić nowe gręple, ale teraz nie pojadę. Zimno mi i nie chce mi się.— Maks, także zostajesz w domu?— Gdzie się będę spieszył? Do tej parszywej budy? A zresztą wczoraj się z fatrem pożarłem.— Maks, ty źle skończysz przez to żarcie się ciągłe ze wszystkimi! — mruknął niechętnie i surowo Moryc, rozgrzebując pogrzebaczem ogień.— Co cię to obchodzi! — krzyknął głos z drugiego zatrzeszczało gwałtownie i w drzwiach ukazała się wielka figura Maksa, w bieliźnie tylko i w pantoflach.— A właśnie, że mnie to bardzo obchodzi.— Daj mi spokój, nie irytuj mnie. Karol mnie obudził diabli wiedzą po co, a ten znowu pyskować głośno, niskim, silnie brzmiącym się do swojego pokoju i po chwili wyniósł całą garderobę, rzucił ją na dywan i z wolna się ubierał.— Ty nam psujesz interes tym swoim żarciem — zaczął znowu Moryc, wciskając złote binokle na swój suchy, semicki nos, bo mu się ciągle zsuwały.— Gdzie? co? jak?— Wszędzie. Wczoraj u Blumentalów powiedziałeś głośno, że większość naszych fabrykantów to prości złodzieje i oszuści.— Powiedziałem, a jakże i zawsze to będę niechętny, pogardliwy uśmiech przeleciał mu po twarzy, gdy patrzył na Moryca.— Ty, Maks Baum, mówić tego nie będziesz, mówić ci tego nie wolno, to ja ci powiadam.— Dlaczego — zapytał cicho i oparł się o stół.— Ja ci powiem, jeśli tego nie rozumiesz. Przede wszystkim, co ci do tego? Co cię to obchodzi, czy oni są złodzieje, czy porządni ludzie? My wszyscy razem jesteśmy tu po to w Łodzi, żeby zrobić geszeft, żeby zarobić dobrze. Nikt z nas tutaj wiekować nie będzie. A każdy robi pieniądze, jak może i jak umie. Ty jesteś czerwony, ty jesteś radykał pons nr 4.— Ja jestem uczciwy człowiek — burknął tamten, nalewając sobie oparty o stół łokciami, utopił twarz w dłoniach i na odpowiedź usłyszaną odwrócił się gwałtownie, aż binokle mu spadły i uderzyły w poręcz krzesła, popatrzył się na Maksa z uśmiechem gryzącej ironii na wąskich ustach, pogładził cienkimi palcami, na których skrzyły się brylantowe pierścionki, rzadką, czarną jak smoła brodę i szepnął drwiąco:— Nie gadaj Maks głupstw. Tu chodzi o pieniądze. Tu chodzi, żebyś nie wyjeżdżał z tymi oskarżeniami publicznie, bo to naszemu kredytowi może zaszkodzić. My mamy założyć fabrykę we trzech, my nic nie mamy, to my potrzebujemy mieć kredyt i zaufanie u tych, co go nam dadzą. My teraz potrzebujemy być porządni ludzie, gładcy, mili, dobrzy. Jak ci Borman powie: „Podła Łódź”, to mu powiedz, że jest cztery razy podłą — jemu trzeba przytakiwać, bo to gruba fisz. A coś ty o nim powiedział do Knolla? Że jest głupi cham. Człowieku, on nie jest głupi, bo on ze swojej mózgownicy wyciągnął miliony, on te miliony ma, a my je także chcemy mieć. Będziemy mówić o nich wtedy, jak będziemy mieli pieniądze, a teraz trzeba siedzieć cicho, oni są nam potrzebni; no, niech Karol powie, czy ja nie mam racji — mnie idzie przecież o przyszłość nas trzech.— Moryc ma zupełną prawie słuszność — powiedział twardo Borowiecki, podnosząc zimne, szare oczy na wzburzonego Maksa.— Ja wiem, że wy macie rację, łódzką rację, ale nie zapominajcie, że jestem uczciwy człowiek.— Frazes, stary, wytarty frazes!— Moryc, ty jesteś podły żydziak! — wykrzyknął gwałtownie Baum.— A ty jesteś głupi, syntymentalny Niemiec.— Kłócicie się o wyrazy — ozwał się chłodno Borowiecki i zaczął wdziewać palto. — Żałuję, że nie mogę zostać z wami, ale puszczam w ruch nową drukarnię.— Nasza wczorajsza rozmowa na czym stanęła? — zapytał spokojnie już Baum.— Zakładamy fabrykę.— Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic — zaśmiał się głośno.— To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Cóż stracimy? Zarobić zawsze można — dorzucił po chwili. — Zresztą, albo robimy interes, albo interesu nie robimy. Powiedzcie raz jeszcze.— Robimy, robimy! — powtórzyli obaj.— Co to, Goldberg się spalił? — zapytał Baum.— Tak, zrobił sobie bilans. Mądry chłop, zrobi miliony.— Albo skończy w kryminale.— Głupie słowo! — żachnął się niecierpliwie Moryc. — Ty sobie takie rzeczy gadaj w Berlinie, w Paryżu, w Warszawie, ale w Łodzi nie gadaj. To nieprzyjemne słowa, nam oszczędź się nie znowu zaczęły podnosić swoje przenikliwe, denerwujące głosy i śpiewały coraz potężniej hejnał poranny.— No, muszę już iść. Do widzenia, spólnicy, nie kłóćcie się, idźcie spać i śnijcie o tych milionach, jakie zrobimy.— Zrobimy!— Zrobimy! — powiedzieli sobie mocno, po przyjacielsku dłonie.— Zapisać trzeba dzisiejszą datę; będzie ona dla nas bardzo pamiętną.— Dodaj tam, Maksie, taki nawias, kto z nas najpierw zechce okpić drugich.— Ty, Borowiecki, jesteś szlachcic, masz na biletach wizytowych herb, kładłeś nawet na prokurze swoje von, a jesteś największym z nas wszystkich Lodzermenschem — szepnął Moryc.— A ty nim nie jesteś?— Ja przede wszystkim mówić o tym nie potrzebuję, bo ja potrzebuję zrobić pieniądze. Wy i Niemcy to dobre narody, ale do podniósł kołnierz, pozapinał się starannie i mżył bezustannie i zacinał skośnie, aż do pół okien małych domków, co w tym końcu Piotrkowskiej ulicy stały gęsto przy sobie, gdzieniegdzie tylko jakby rozepchnięte olbrzymem fabrycznym lub wspaniałym pałacem niskich lip na trotuarze gięły się automatycznie pod uderzeniem wiatru, który hulał po błotnistej, prawie czarnej ulicy, bo rzadkie latarnie rozsiewały tylko koła niewielkie żółtego światła, w którym błyszczało czarne, lepkie błoto na ulicy i migały setki ludzi, w ciszy wielkiej a z pospiechem szalonym biegnących na głos tych świstawek, co teraz coraz rzadziej odzywały się dokoła.— Zrobimy? — powtórzył Borowiecki, przystając i topiąc spojrzenie w tym chaosie kominów, majaczących w ciemności; w tej masie czarnej, nieruchomej, dzikiej jakimś kamiennym spokojem, fabryk, co stały wszędzie i ze wszystkich stron zdały się wyrastać przed nim czerwonymi, potężnymi murami.— Morgen! — rzucił ktoś stojącemu, biegnąc dalej.— Morgen… — szepnął i poszedł go wątpliwości, tysiące myśli, cyfr, przypuszczeń i kombinacji przewijało mu się pod czaszką, zapominał prawie, gdzie jest i dokąd robotników, niby ciche, czarne roje, wypełzło nagle z bocznych uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z tych domów, co stały na krańcach miasta niby wielkie śmietniska — napełniło Piotrkowską szmerem kroków, brzękiem blaszanek błyszczących w świetle latarń, stukiem suchym drewnianych podeszew trepów i gwarem jakimś sennym oraz chlupotem błota pod całą ulicę, szli ze wszystkich stron, zapełniali trotuary, człapali się środkiem ulicy, pełnej czarnych kałuż wody i błota. Jedni ustawiali się bezładnymi kupami przed bramami fabryk, drudzy, uszeregowani w długiego węża, znikali w bramach, jakby połykani z wolna przez buchające światłem ciemnych głębiach zaczęły buchać światła. Czarne, milczące czworoboki fabryk błyskały nagle setkami płomiennych okien i niby ognistymi ślepiami świeciły. Elektryczne słońca nagle zawisały w cieniach i skrzyły się w dymy zaczęły bić z kominów i rozwłóczyć się pomiędzy tym potężnym kamiennym lasem, co tysiącami kolumn zdawał się podpierać i jakby chwiał się w drganiach światła opustoszały, gaszono latarnie, ostatnie świstawki przebrzmiały, cisza pełna chlupotu deszczu, coraz cichszych poświstywań wiatru, rozwłóczyła się po szynki i piekarnie, a gdzieniegdzie, w jakimś okienku na poddaszu lub w suterynach, do których sączyło się uliczne błoto, błyskały w setkach fabryk wrzało życie wysilone, gorączkowe; głuchy łoskot maszyn drżał w powietrzu mglistym i obijał się o uszy Borowieckiego, który wciąż spacerował po ulicy i patrzył w okna fabryk, za którymi rysowały się czarne sylwetki robotników lub olbrzymie kontury chciało mu się iść do roboty. Było mu dobrze tak chodzić i myśleć o tej przyszłej fabryce, urządzać ją, puszczać w ruch, pilnować. Tak się zatapiał w tym rozmarzeniu, że chwilami najwyraźniej słyszał około siebie i czuł tę przyszłą fabrykę. Widział stosy materiałów, widział kantor, kupujących, szalony ruch, jaki panował. Czuł jakąś wielką falę bogactw płynącą mu pod się bezwiednie, oczy mu wilgotnymi blaskami świeciły, na bladą, piękną twarz występowały rumieńce głębokiej radości. Pogładził nerwowo brodę mokrą od deszczu i oprzytomniał.— Co za głupstwo — szepnął niechętnie i obejrzał się dokoła, jakby z obawy, czy kto nie widział tej chwilowej było nikogo, ale już szarzało, ze słabego, przemglonego świtu zaczynały powoli wychylać się kontury drzew, fabryk i zaczynały ciągnąć od rogatek sznury chłopskich wozów, od miasta turkotały po wybojach olbrzymie wozy towarowe ładowane węglem i platformy naładowane przędzą, bawełną w belach, surowym towarem lub beczkami, a pomiędzy nimi przemykały pospiesznie małe bryczki lub powoziki fabrykantów spieszących do zajęć, lub tłukła się z hałasem dorożka wioząca zapóźnionego przy końcu Piotrkowskiej skręcił na lewo, w małą, niebrukowaną uliczkę, oświetloną kilkoma latarniami na sznurach i olbrzymią fabryką, która już szła. Długi czteropiętrowy budynek świecił wszystkimi się szybko w zafarbowaną, brudną bluzę i pobiegł do swojego II— Murray dzień dobry! — krzyknął okręcony w długi, niebieski fartuch, wysunął się spoza rzędów ruchomych kotłów, w których się gotowały i robiły farby. W mdłym świetle elektrycznym, przesyconym kolorowymi parami, jego długa, koścista twarz starannie wygolona i świecąca blado-niebieskimi, jakby wypełzłymi oczami, robiła wrażenie karykatury z Puncha.— A, Borowiecki! Chciałem widzieć pana, byłem u was wieczorem, zastałem Moryca, ale że ja go nie cierpię, nie czekałem.— Dobry chłopak.— Co mi do jego dobroci! Nie cierpię jego rasy.— Drukują już pięćdziesiąty siódmy numer?— Drukują. Wydałem farbę.— Trzyma się?— Pierwsze metry nieco lakowała. Przysłali z centrali zamówienie na pięćset sztuk tej pańskiej lamy.— Aha, dwudziesty czwarty numer, seledynowa.— I z filii Bech telefonował o to samo. Czy będziemy robić?— Dzisiaj już nie. Mamy bojki pilne, mamy jeszcze pilniejsze do drukowania te letnie korty.— Telefonowali o barchan numer siódmy.— W apreturze. — Muszę tam zaraz iść.— Chciałem panu coś powiedzieć…— Słucham, słucham! — szepnął grzecznie, ale z pewną ujął go pod rękę i odprowadził w kąt za wielkie beczki, z których co chwila czerpano bo tak nazywano tę salę, tonęła w zmroku. Pod okapami wiszącymi nisko, niby pod stalowymi parasolami kręciły się wolno, automatycznie, szerokie miedziane mieszadła, przegarniające farby w wielkich kotłach, błyszczących miedzią cały drżał od ruchu transmisje, niby węże blado-żółte, nieskończonej długości, goniły się z szaloną szybkością pod sufitem, przewijały się nad podwójnym szeregiem kotłów, pełzały wzdłuż ścian, krzyżowały się wysoko, ledwie dojrzane w obłoku gryzących kolorowych par, co buchały ustawicznie z kotłów i przyciemniały światło i uciekały wśród murów, przez wszystkie otwory do innych robotników w koszulach umazanych farbami przemykały cicho i jak cienie ginęły w zmroku, wózki z łoskotem wjeżdżały i wyjeżdżały obładowane farbami gotowymi, które wiozły do drukarni i straszliwie zapach siarki rozchodził się wszędzie.— Kupiłem wczoraj meble — szeptał cicho do ucha Borowieckiemu. — Uważasz pan, do saloniku kupiłem żółte jedwabne w stylu empire. Do jadalnego obstalowałem dębowe w stylu Henryka IV, a do buduaru…— A kiedyż się pan żeni? — przerwał mu dosyć niecierpliwie.— No, nie wiem jeszcze. Chociaż ja chciałbym jak najprędzej.— To już po oświadczynach? — spojrzał dosyć ironicznie na zgarbionego i dosyć śmiesznie wyglądającego Anglika; jego garb wydał mu się teraz potwornym, a on sam przypominał małpę tą długą, wystającą szczęką i szerokimi ustami, niezmiernie ruchliwymi.— Tak jakby już. W niedzielę właśnie powiedziała mi, jak by chciała mieć urządzone mieszkanie. Wypytałem się szczegółowo, odpowiadała tak, jak odpowiadają kobiety, gdy idzie o ich przyszłe gospodarstwo.— Ostatnim razem myślałeś pan tak samo.— Tak, ale nie miałem takiej pewności ani w połowie! — zaręczał gorąco.— No, kiedy tak, to winszuję panu szczerze, kiedyż poznam narzeczoną?— Na wszystko przyjdzie czas, na wszystko.— Dlatego też wierzę, iż się pan w końcu ożeni — szepnął drwiąco.— Może byś pan przyszedł jutro do mnie, dobrze? Chciałem koniecznie usłyszeć pańskie zdanie o tych meblach.— Przyjdę.— Ale kiedy?— Po wrócił do farb i laboratorium, a Borowiecki pobiegł dalej do farbiarni przez korytarze i przejścia zapchane wózkami naładowanymi towarem ociekającym wodą, ludźmi i stosami towaru leżącego na ziemi w wielkich kupach, oczekującego swojej chwila zastępowano mu drogę z najrozmaitszymi krótkie rozkazy, szybko decydował, pospiesznie informował, czasem obejrzał próbkę z farby, jaką mu przynosił robotnik, rzucał stanowczo:— Dobre lub jeszcze — i leciał dalej wśród spojrzeń setek robotniczych i szumu fabryki, co niby piekło wrzała się trzęsło; ściany, sufity, maszyny, podłogi, huczały motory, świszczały przenikliwie pasy i transmisje, turkotały po asfaltowej podłodze wózki, szczękały czasem koła rozpędowe, zgrzytały tryby, leciały wskroś tego morza rozbitych drgań jakieś krzyki lub rozlegał się potężny, huczący oddech maszyny głównej.— Panie Borowiecki!Wytężył oczy, bo wśród par, jakie zalegały całą farbiarnię, nie było nic prawie widać, prócz słabych zarysów maszyn. Nie wiedział, kto woła.— Panie Borowiecki!Drgnął, bo go ujęto pod ramię.— A, pan prezes — szepnął, poznawszy właściciela fabryki.— Ja pana gonię, ale pan dobrze uciekasz.— Robota, panie dyrektorze.— Tak, lak, ja to rozumiem. Zmęczyłem się na śmierć — trzymał go silnie za ramię, zamilkł i dyszał ciężko ze zmęczenia.— Idzie, co? — zapytał po chwili.— Robi się — rzucił krótko i szedł uczepiony u jego ramienia wlókł się ciężko, podpierał się grubą laską i zgarbiony prawie we dwoje, podnosił okrągłe czerwone oczy jastrzębie i twarz dużą, świecącą, okrągłą, ozdobioną małymi baczkami i wąsami przyciętymi równo.— Cóż, te Watsony dobrze działają?— Po piętnaście tysięcy metrów dziennie drukują.— Mało — mruknął cicho, puścił jego ramię i przysiadł na wózku pełnym surowego perkalu, obciągnął gruby kaftan, w jaki był ubrany, podparł się laską i pobiegł do wielkich kadzi farbiarskich, nad którymi, na wielkich wałach rozwinięte zwoje materiałów kręciły się w kółko i kąpały w farbie, rozpryskując ją na twarze i koszule robotników, którzy stali nieruchomie, co chwila czerpiąc z kadzi wodę dłonią i patrząc, czy jest w niej jeszcze farba, którą wyciągał tych wałów ustawionych rzędem, toczyło się. wciąż w kółko, z męczącą jednostajnością, długie, poskręcane zwoje materiałów pławiły się w farbach i błyskały w mgle matowymi plamami czerwieni, błękitu i drugiej strony, za podwójnym rzędem żelaznych słupów, podtrzymujących wyższe piętra fabryki i rozrośniętych gęsto po olbrzymiej sali, stały płuczkarnie; długie skrzynie, pełne wrzącej wody pieniącej się sodą, praczek mechanicznych, wyżymaczek, mydła, przez które przesuwał się surowy materiał; bryzgi rozbitej trzepaczkami wody rozsypywały się na salę i tworzyły nad praczkarniami tak gęsty tuman, że światła paliły się zaledwie jakby odbite w odbieracze szczękały, odbierając wyprany już towar, na siebie, niby na rozkrzyżowane ręce i oddawały go robotnikom, którzy prętami układali go w wielkie fałdy na wózki, podsuwane co chwila.— Panie Borowiecki! — zawołał fabrykant do jakiegoś cienia, co się wychylił z mgieł, ale to nie był się i wlókł swoje chore zreumatyzmowane nogi po sali, kąpał się z rozkoszą w tej rozpalonej atmosferze. Zatapiał swoje schorowane ciało w sali pełnej oparów, ostrych zapachów farb, wody pryskającej z płuczkarek i z kadzi, ściekającej z wózków, chlupiącej pod nogami, lejącej się ze sufitów, z których skroplona para opadała prawie podobny do drgającego jęku, szczęk centryfugi, wyciągającej wodę z materiałów, przenikał całe sale, wświdrowywał się w nerwy robotników pilnujących, wpatrzonych w robotę i pochłoniętych zupełnie czuwaniem nad maszynami i rozbijał się o kolorowe, powiewające niby sztandary, materiały na teraz był w sąsiedniej sali, gdzie na niskich angielskich maszynach starego systemu farbowano ordynarny czarny towar na męskie wlewał się setkami okien i kładł zielonawy ton na czarne opary i na robotników, co niby kolumny z bazaltu stali nieruchomi, z założonymi rękami, wpatrzeni w maszyny, przez które przesuwały się dziesiątki tysięcy metrów gryzione przez spienione, bryzgające, czarne drżały ciągle. Fabryka pracowała wszystkimi osadzone w murach, łączyły dół fabryki z jej czterema piętrami wierzchu. Co chwila rozlegał się głuchy szczęk w innej stronie sali, to winda brała lub wyrzucała z siebie wózki, towary, ludzi…Dzień i do wielkiej sali zaczął zaglądać, brudne światło wciskało się przez małe zapocone szybki, zasnute brudem i parą, wyłaniając z nich zarysy pełniejsze maszyn i ludzi, ale w tym szaro-zielonawym świetle, po którym pływały długie smugi czerwonych oparów i gdzie pyliły się nimby gazowych świateł — i ludzie i maszyny wyglądali jak nieprzytomni, jak widziadła porwane straszną siłą ruchu; jak jakieś strzępy, pyły, drzazgi skłębione, splątane, rzucone w wir, który z hukiem się Bucholc, właściciel fabryki, gdy obejrzał farbiarnię, powlókł się pawilony, podnosił się w górę windami, schodził schodami, sunął się długimi korytarzami, przyglądał się maszynom, oglądał towar, rzucał czasem posępnym okiem na ludzi, czasem rzekł jakieś krótkie słowo, które jak błyskawica oblatywało całą fabrykę, odpoczywał na stosach sztuk, czasem na progach; niknął, aby za chwilę pokazać się w innej stronie fabryki, przy składach węgla, pomiędzy wagonami, których rzędy stały z jednej strony olbrzymiego czworoboku dziedzińca, ogrodzonego niby parkanem, murami wszędzie, a chodził jak noc jesienna ponury i milczący; gdzie się tylko zjawił, gdzie przeszedł, rozmowy milkły, twarze się pochylały, oczy przestawały widzieć, postacie się zginały i kurczyły, jakby chcąc ujść spod promienia jego się kilkakrotnie z Borowieckim, biegającym ustawicznie po na siebie Bucholc lubił swojego dyrektora drukarni, więcej, on go szacował na całe te 10 000 rubli, jakie mu płacił rocznie.— To jest najlepsza moja maszyna w tym oddziale — myślał, patrząc na już się nie zajmował niczym, zięć prowadził fabrykę, a on wskutek przyzwyczajenia całego życia co rano przychodził do niej razem z fabryce jadał śniadanie i przesiadywał do południa, a po obiedzie, jeśli nie jeździł do miasta, to łaził po kantorach, składach, magazynach mógł żyć z dala od tego potężnego królestwa, które stworzył pracą własną całego życia i mocą swojego geniuszu przemysłowego, musiał czuć pod nogami, w sobie, te roztargane, trzęsące się mury; czuł się dopiero dobrze przedzierając się przez przędzę transmisji i pasów, rozwleczoną po całej fabryce, wśród ostrych zapachów farb, blichowni, surowego materiału i smarów rozgrzanych w tym upale teraz w drukarni i przysłoniętymi oczyma patrzył na salę, jasno oświetloną wielkimi oknami, na maszyny drukarskie w ruchu, na te piramidy żelazne pracujące pospiesznie i w jakiejś groźnej każdej drukarce osobna maszyna parowa świstała swym kołem pociągowym, które niby srebrne, wypolerowane tarcze, migotały z taką szaloną szybkością, że nie można było pochwycić konturów, a tylko jakiś nimb srebrny wirował dokoła swojej osi i rozpylał świetlany, roziskrzony działały z nieustającym ani na chwilę pośpiechem; długie nieskończenie pasy materiałów, co się przewijały pomiędzy walcami miedzianymi, odciskającymi na nich barwy deseni, ginęły w górze, na wyższym piętrze, w z tyłu maszyn podkładający towar do drukowania, poruszali się sennie, a majstrowie stali przed maszynami, co chwila któryś się pochylał, przypatrywał walcom, dolewał farby z wielkich kadzi, patrzył na materiał, i znowu stał zapatrzony w te tysiące metrów, biegnących z szalonym wpadał do drukarni, aby śledzić działanie świeżo umontowanych maszyn, porównywał próbki ze świeżo drukowanymi materiałami, wydawał polecenia, czasem na jego skinienie zatrzymano działający kolos, oglądał szczegółowo i szedł dalej znowu, bo ten potężny rytm fabryki, te setki maszyn, tysiące ludzi śledzących z najwyższą, prawie pobożną uwagą za ich działaniem, te góry towarów leżących, przewożonych wózkami, snujących się przez sale z pralni do farbiarni, z farbiarni do suszarni, stamtąd do apretury i w dziesięć jeszcze innych miejsc nim wyszły gotowe — porywał tylko siadał w swoim gabinecie, położonym przy „kuchni” i tam, w przerwie pomiędzy kombinowaniem nowych deseni, oglądaniem przysłanych z zagranicy próbek, których olbrzymie, naklejone w albumy, stosy leżały po stołach — zamyślał się, a raczej próbował myśleć o sobie, o tym projekcie fabryki planowanej łącznie z przyjaciółmi — ale nie mógł zebrać myśli, nie mógł ani na chwilę zamknąć się w sobie, bo ta fabryka, której szum huczał w jego gabinecie, której ruch i pulsowanie czuł we własnych nerwach, w tętnie krwi nieomal, nie pozwalała się odosobnić, ciągnęła nieprzeparcie, zmuszała do służby i warowania każdego, który krążył w jej się i biegł znowu, ale dzień mu się strasznie dłużył, tak, że około czwartej poszedł do kantoru, który był w innym oddziale, aby wypić herbaty i zatelefonować do Moryca, aby był dzisiaj w teatrze, gdzie dawano przedstawienie amatorskie na jakiś cel dobroczynny.— Pan Welt dopiero z pół godziny jak od nas wyszedł.— Tutaj był?— Brał pięćdziesiąt sztuk białego towaru.— Dla siebie?— Nie, na zlecenie Amfiłowa, do Charkowa. Cygarem można służyć?— Owszem, zapalę, bo jestem diablo i siadł na wysokim taburecie, przed pustym buchalter kantoru, który go z uniżonością traktował cygarem, stał przed nim, napychając sobie fajkę tytoniem, kilku młodych chłopaków, usadowionych na wysokich kobyłkach, pisało w wielkich, czerwono poliniowanych jaka tutaj panowała, drażniący skrzyp piór, monotonne cykanie zegaru, denerwująco działały na Borowieckiego.— Cóż słychać, panie Szwarc? — zapytał.— Rosenberg się załamał.— Zupełnie?— Nie wiadomo jeszcze, ale ja myślę, że się będzie układał, no, bo co za interes robić zwykłą klapę? — zaśmiał się cicho i przybijał palcem wilgotny tytoń w fajce.— Firma traci?— To zależy od tego, ile będzie płacił za sto.— Bucholc wie?— Nie był jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest czuły na straty.— Jego szlag może trafić — szepnął któryś z pochylonych przy robocie.— Byłaby szkoda!— Bardzo wielka, niech Bóg broni!— Niech żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk.— I niech go razem sto choler ciśnie! — szepnął cicho się patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w kantorze panowała atmosfera przytłaczającej aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne półek i ksiąg, rozstawionych systematycznie, żółciły się okien stał wielki, czteropiętrowy budynek, z nagiej, czerwonej cegły i rzucał szaro-rdzawy, przygnębiający refleks do podwórko wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje, warcząc głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie nad fabryką wisiało niebo ciężką, brudną płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniejszymi i sączył się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i bawełnianym, niby wstrętne kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar.— Panie Horn, może pan dać mi herbaty?— A może pan dyrektor zechce butersznicik! — ofiarowywał uprzejmie Szwarc.— Tylko trochę koszerny.— To znaczy, że lepszy niźli pan jadasz, panie von Horn!Horn przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę.— Co panu jest? — zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej.— Nic — odparł krótko i powlókł niezawistnym spojrzeniem po Szwarcu, który rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim.— Wyglądasz pan bardzo źle.— Panu Horn nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty.— Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej — syknął ze złością, ale tak cicho, że Szwarc nie zrozumiał słów, spojrzał uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął:— Panie von Horn! Panie von Horn! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z pulardą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po murach czerwonych, po oknach, za którymi bieliły się stosy szarpanej do przędzenia bawełny.— Daj mi pan jeszcze chciał go herbatę przyniósł i nie podnosząc oczów zawrócił się do odejścia.— Panie Horn, może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie?— Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać?Chciał coś poufnie szepnąć, ale do kantoru weszła kobieta, czworo dzieci wpychając przed sobą.— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — szepnęła cicho, ogarnęła wzrokiem te wszystkie głowy, co się podniosły znad pulpitów, schyliła się pokornie do nóg Borowieckiego, bo stał najbliżej i miał najbardziej pokaźną twarz.— Wielmożny panie dziedzicu, a to z prośbą przyszłam, wedle tego, co mojemu mężowi głowę urwało w maszynie, co ja teraz sierota biedna z dzieciami, co my jesteśmy biedne. Tom przyszła dopraszać się sprawiedliwości, aby mi pan dziedzic dał wspomożenie jako mojemu mężowi urwało głowę w maszynie. Wielmożny panie dziedzicu — i schyliła się znowu do kolan Borowieckiego, wybuchając płaczem.— Za drzwi, wynosić się, tutaj takich spraw nie załatwia się! — krzyknął Szwarc.— Cicho pan bądź! — zawołał na niego Borowiecki po niemiecku.— Proszę pana, ona już od pół roku nachodzi wszystkie oddziały i kantory nasze, nie można się jej pozbyć niczym..— A dlaczego niezałatwione?— Pan się pyta? Ten cham umyślnie podłożył łeb pod koło, jemu się nie chciało pracować, a jemu się chciało okraść fabrykę! My teraz mamy płacić na jego babę i bękarty!— A ty parchu jeden, to moje dzieci bękarty! — wykrzyknęła kobieta, w pasji przyskakując do Szwarca, który cofnął się za stół.— Cicho kobieto! Niech pani uspokoi się i coby te małe panowie nie płakali — zawołał przestraszony, wskazując na dzieci, które uczepiły się matki i krzyczały wniebogłosy.— Wielmożny dziedzicu, jużci że prawda co od samych kopań chodzę i cięgiem mi obiecują, że zapłacą, cięgiem chodzę i proszę, to mnie cyganią ino i wyciepują kiej sukę za drzwi.— Uspokójcie się, pomówię dzisiaj z właścicielem, przyjdźcie tutaj za tydzień, to wam zapłacą.— Ażeby ci Pan Jezus i ta Częstochowska szczęściła na zdrowiu, na majątku, na honorze, o mój dziedzicu kochany! — wykrzykiwała, przypadając mu do nóg, całując go po się jej i wyszedł, ale przystanął w wielkiej sieni i gdy wychodziła, zapytał:— Z których wy stron?— Adyć panie, jaże z pod Skierniewiec.— Dawno w Łodzi?— A będzie ze dwa roki jak my się tutaj przenieśli na swoje zatracenie.— Chodzicie gdzie do roboty?— A bo mnie to chcą gdzie przyjąć te poganiny, te heretyki zapowietrzone, a po drugie kaj ja ostawię swoje sieroty.— Z czegóż żyjecie?— Bidujem, wielmożny panie, bidujem. Mieszkam na Bałutach z jednymi weberami i jaże całe trzy ruble płacę za pomieszkanie miesięcznie. Póki mój nieboszczyk żył, to choćby często gęsto było ze solą albo i z głodem, ale się ta żyło, a teraz kiej jego nie stało, to chodzę na Stare Miasto do posługi, czasem kto zawoła do prania i tak jest — gadała prędko, okręcając dzieci w jakieś ohydnie brudne strzępy chustek.— Czemu nie wrócicie na wieś do domu?— Wrócę panie, kiej mi tylko zapłacą za chłopa, to juści, że wrócę, a niech tam to miasteczko Łódź mór nie minie, niech ją ta ogień spali, niech ich tam Pan Jezus niczego nie żałuje, coby wszystkie wyzdychały, co do jednego.— Cicho bądźcie, nie macie za co przeklinać — szepnął nieco podrażniony.— Ni mam za co? — wykrzyknęła zdumiona, podnosząc na niego bladą, brzydką, przegryzioną przez nędzę twarz i zapłakane, wybladłe niebieskie oczy. — A to, wielmożny panie, my na wsi byli ino komorniki, bo mój miał trzy morgi gruntu, co mu przyszły w schedzie po ojcu, to że nie było za co postawić chałupy, tośwa mieszkali u stryjecznych swoich. Myśwa żyli z wyrobku ino, ale zawżdy człowiek mieszkał po ludzku i kartofli gdzie przysądził na odrobek i gąskę się uchowało albo i świniaka i jajko miał swoje i krowę mieliśwa, a tutaj co? Harował nieborak od świtu do nocy i jeść nie było co, żyliśmy kiej te dziady ostatnie, a nie kiej krześcianie, kiej psy, a nie kiej gospodarze poczciwi.— Pocóżeście tutaj przyjechali, trzeba było siedzieć na wsi.— Po co? — zawołała boleśnie. — A bo ja wiem! Szły wszystkie, to i myśwa poszły. Na wiosnę poszedł Jadam, ostawił kobitę i poszedł. Przyjechał po żniwach taki wystrojony, co go nikt nie mógł poznać, cały w kortach i zygarek miał śrybrny i piestrzonek i tyla piniędzy, coby na wsi i bez trzy roki nie zarobił. Ludzie się dziwowali, a ten zapowietrzony cyganił, bo mu za to zapłacili, żeby ludzi wiejskich sprowadził, obiecywał Bóg wie nie co. Tak zaraz poszło z nim dwóch parobków, Janków syn i Grzegorza spod lasu, a potem to już kto ino mógł, to leciał do tego miasteczka Łodzi. Kużdymu się chciało kortów, zygarka i rozpusty! Ja mojego strzymywałam, bo po co nam było tutaj iść, do obcych w tyli świat, to me sprał kiej bydlaka i poszedł, a potym przyjechał i zabrał ze sobą. Mój Jezu kochany, mój Jezu! — szeptała chlipiąc boleśnie i rozcierając sobie nos i łzy brudnymi rękami i tak się zaczęła trząść w tym rozpaczliwym płaczu, że dzieci przytuliły się do niej i także zaczęły płakać cicho.— Macie tutaj pięć rubli i zróbcie tak, jak wam tego już dosyć, odwrócił się spiesznie i wyszedł, nie czekając cierpiał roztkliwień i czułości, a ta kobieta poruszyła w nim zamierającą z wolna, duszoną świadomie — czas jakiś przy kotle „oksydacyjnym” Mather-Platta, przez który przechodził towar suchy i już drukowany i z pewnym roztargnieniem przyglądał się barwom świeżo wytworzonym, a raczej rozwiniętym w przesunięciu się towaru przez kocioł. Żółte, nałożone bejcem kwiatki, zmieniły się na pąsowe pod wpływem wysokiej temperatury i skomplikowanych roztworów soli po chwilowym odpoczynku podwieczorkowym, pracowała znowu z jednaką wyjrzał na świat z okien swojego gabinetu, bo poszarzało nagle i zaczął padać śnieg nadzwyczaj gęstymi płatami i pobielił ściany fabryk i dziedziniec. Spostrzegł Horna stojącego za domkiem szwajcara, przez który było jedyne wyjście z fabryki. Horn rozmawiał z tą samą kobietą, która mu za coś dziękowała z uniesieniem i chowała jakiś papier za stanik.— Panie Horn! — krzyknął, wychylając przez lufcik głowę.— Miałem przyjść właśnie do pana — ozwał się Horn, zjawiając się po chwili.— Coś pan radził tej babie? — zapytał surowym dosyć głosem, patrząc w zawahał się przez mgnienie, rumieniec powlókł jego dziewczęco piękną twarz, a w niebieskich, dobrych oczach zamigotał płomień.— Kazałem jej iść do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce o odszkodowanie, bo wtedy prawo zmusi ich do zapłacenia.— Co to pana obchodzi? — zaczął lekko bębnić po szybie i przygryzać usta.— Co mnie obchodzi? — zamilkł na chwilę. — Bardzo mnie obchodzi wszelka nędza i wszelka niesprawiedliwość, bardzo…— Czym pan tutaj jesteś? — przerwał mu ostro i usiadł przed długim stołem.— No jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecież wie najlepiej — odpowiedział zdumiony.— No, to panie Horn, pan nie skończysz tej praktyki, jak mi się zdaje.— Wreszcie, to mi jest już wszystko — jedno szepnął dosyć twardo.— Ale nam nie jest wszystko jedno, nam — fabryce, w której pan jesteś jednym z miliona kółek! Przyjęliśmy pana nie na to, żebyś tutaj produkował się ze swoją filantropią, a tylko, abyś robił. Pan wprowadzasz zamęt tutaj, gdzie wszystko polega na najdoskonalszym funkcjonowaniu, na prawidłości i zgodności.— Nie jestem maszyną, jestem człowiekiem.— W domu. W fabryce od pana nie wymaga się egzaminów na człowieczeństwo, ani egzaminów na humanitarność, w fabryce potrzebne są pańskie mięśnie i mózg pański i tylko za to płacimy panu — rozdrażniał się coraz bardziej. — Jesteś pan tutaj maszyną taką samą jak my wszyscy, więc pan rób tylko to, co do pana należy. Tutaj nie miejsce do rozanieleń, tutaj…— Panie Borowiecki! — przerwał mu szybko.— Panie von Horn! Słuchaj pan, kiedy mówię do pana — zawołał groźnie, zrzucając gniewnie wielkie album próbek na ziemię. — Bucholc przyjął pana na moje zaręczenie, znam pańską rodzinę, pragnę dla pana najlepiej, ale pan jesteś jak widzę chory na dziecinną demagogię.— Jeżeli pan tak nazywasz współczucie zwykłe u ludzi.— Pan mnie kompromitujesz takimi radami, dawanymi wszystkim mającym jakie bądź pretensje do fabryki. Trzeba było zostać panu adwokatem, byłbyś się wtedy mógł opiekować nieszczęśliwymi i pokrzywdzonymi, ma się rozumieć za dobrą zapłatą — dorzucił drwiąco, bo jego gniewny nastrój przepadł gdzieś, pod wpływem tych dobrych oczów Horna, wpatrzonych w niego. — Zresztą dajmy tej sprawie spokój. Będziesz pan dłużej w Łodzi, rozpatrzysz się w stosunkach, przyjrzysz się lepiej tym uciśnionym, to pan zrozumiesz, jak trzeba postępować. A weźmiesz pan interes po ojcu, to wtedy przyznasz mi zupełną rację.— Nie, panie, ja w Łodzi dłużej nie wytrzymam, ani interesu po ojcu nie obejmę.— Cóż pan chcesz robić? — wykrzyknął zdumiony.— Jeszcze nie wiem. Przyznaję się panu szczerze, chociaż tak ostro, za ostro pan mówi do mnie, ale mniejsza z tym, bo wiem, że pan, jako dyrektor takiej wielkiej drukarni, mówić inaczej nie może.— Więc pan odchodzisz od nas? tyle zrozumiałem, ale nie wiem dlaczego?— Dlatego, że już wytrzymać nie mogę w tym podłym chamstwie łódzkim. Pan jako człowiek pewnej sfery, rozumie mnie chyba. Dlatego, że ja całą duszą nienawidzę zarówno fabryk, jak i wszystkich Bucholców, Rozensztejnów, Entów, całej tej ohydnej, przemysłowej bandy — wybuchnął gwałtownie.— Ha, ha, ha, pan jesteś wspaniały fioł, nieporównany! — śmiał się Borowiecki serdecznie.— To już nic więcej nie powiem — rzekł mocno dotknięty.— Jak pan chce, a zawsze lepiej głupstw mówić mniej.— Do widzenia.— Żegnam pana. Ha, ha, ha, pan masz zdolności aktorskie!— Panie Borowiecki — zaczął prawie ze łzami w oczach Horn, zatrzymując się i chciał coś mówić.— Co?Horn skłonił głowę i wyszedł.— Kapitalny mazgaj — szepnął za nim Borowiecki i także poszedł do go suche, rozpalone czworoboki z blachy, wypełnione straszliwie rozpalonym i suchym powietrzem brzęczały niby oddalone grzmoty, wymiotując niekończący się pas materiałów kolorowych, suchych i niskich stołach, na ziemi, na wózkach, które suwały się cicho, leżały cale sterty materiałów i w tym suchym, jasnym powietrzu sali, której ściany były prawie ze szkła, paliły się przyćmionymi barwami złota przykopconego, purpury o fioletowym odcieniu, błękitu marynarskiego, starego szmaragdu — niby stosy blach metalowych o matowym, martwym w koszulach tylko i boso, z szarymi twarzami, z oczami zagasłymi i jakby wypalonymi tą orgią barw, jaka się tutaj tłoczyła, poruszali się cicho i automatycznie, tworzyli tylko dopełnienie który patrzył przez szyby w świat, na Łódź, która z tej wysokości czwartego piętra majaczyła w mgłach i dymach poprzecinanych tysiącami kominów, dachów, domów, drzew ogołoconych z liści; to znów na drugą stronę, na pola, co szły w głąb horyzontu — na szaro białe, brudne, zalane wiosennymi roztopami przestrzenie, majaczące gdzieniegdzie czerwonymi gmachami fabryk, które z oddalenia czerwieniły się wskroś mgieł bolesnym tonem mięsa odartego ze skóry; na odległe linie wiosek małych, przywartych cicho do ziemi, na drogi, co się wywijały wskroś pól, czarną cieknącą błotem wstęgą, migającą pomiędzy rzędami nagich huczały bezustannie i bezustannie świstały transmisje uczepione pod sufitem i niosące siłę do innych sal, wszystko się poruszało w rytm tych olbrzymich pudeł metalowych suszarń, które odbierały towar mokry z drukarni i wypluwały go suchym, i stały w tej olbrzymiej, czworokątnej sali pełnej smutnych barw i smutnego światła dnia marcowego, smutnych ludzi, niby kapliczki boga-siły, rządzącego czuł się rozstrojonym i z roztargnieniem oglądał towar, czy nie jest zbytnio przesuszony lub spalony.— Głupi chłopak — myślał o Hornie i chwilami stawała mu w pamięci ta młoda, szlachetna twarz i te oczy niebieskie, patrzące na niego z jakimś niemym żalem zawodu i wyrzutu. Czuł w sobie jakieś ciemne zaniepokojenie. Niektóre słowa Horna przychodziły mu na myśl, gdy patrzył na te tłumy ludzi w milczeniu pracujących.— Byłem takim — poleciał myślą do tamtych, dawnych czasów, ale nie dał się ująć wspomnieniom w swoje szarpiące szpony, drwiący uśmiech wił mu się po ustach, a oczy świeciły zimno i rozważnie.— To przeszło! przeszło! — myślał z jakimś dziwnym uczuciem pustki, jakby mu żal było tamtych czasów, żal tych złudzeń niepowrotnych, porywów szlachetnych, zszarganych przez życie — ale to krótko trwało i znowu siebie odzyskiwał; był tym czym był, dyrektorem drukarni Hermana Bucholca, chemikiem, człowiekiem zimnym, mądrym, obojętnym, gotowym do wszystkiego, prawdziwym Lodzermenschem, jak go nazwał takim był właśnie nastroju przechodząc przez apreturę, gdy mu jeden z robotników zastąpił drogę.— Czego? — zapytał krótko, nie zatrzymując się.— A to nasz majster pan Pufke powiedział, że od pierwszego kwietnia będzie nas piętnastu ludzi mniej robiło— Tak. Ustawi się nowe maszyny, które tylu ludzi nie potrzebują do obsługi, co miął czapkę w ręku, nie wiedząc co powiedzieć i nie śmiejąc, ale zachęcony spojrzeniami, które błyskały zza maszyn, zza sągów materiałów, zapytał idąc za nim.— A cóż my będziemy robili?— Poszukacie sobie roboty gdzie indziej. Pozostaną tylko ci, którzy dawniej u nas pracują.— A i my robimy już po trzy roki.— Cóż ja wam poradzę, kiedy maszyna was nie potrzebuje, bo zrobi sama. Zresztą, do pierwszego może się jeszcze co zmieni, jeśli będziemy powiększali blich — odpowiedział spokojnie i wszedł na windę, która zaraz z nim zapadła się w głębi spoglądali na siebie w milczeniu, niepokój świecił im w oczach, niepokój przed jutrem, bez roboty, przed nędzą.— Ścierwy nie maszyny. Psy, psiakrew — szepnął robotnik i kopnął z całą nienawiścią w bok jakiejś maszyny.— Towar idzie na ziemię! — krzyknął prędko nadział czapkę, przygiął się nieco i ze spokojem automatu odbierał barchan czerwony z IIIDostępne w wersji IVDostępne w wersji VDostępne w wersji VIDostępne w wersji VIIDostępne w wersji VIIIDostępne w wersji IXDostępne w wersji XDostępne w wersji XIDostępne w wersji XIIDostępne w wersji XIIIDostępne w wersji XIVDostępne w wersji XVDostępne w wersji XVIDostępne w wersji IIRozdział IDostępne w wersji IIDostępne w wersji IIIDostępne w wersji IVDostępne w wersji VDostępne w wersji VIDostępne w wersji VIIDostępne w wersji VIIIDostępne w wersji IXDostępne w wersji XDostępne w wersji XIDostępne w wersji XIIDostępne w wersji XIIIDostępne w wersji XIVDostępne w wersji XVDostępne w wersji XVIDostępne w wersji XVIIDostępne w wersji XVIIIDostępne w wersji XIXDostępne w wersji XXDostępne w wersji XXIDostępne w wersji XXIIDostępne w wersji XXIIIDostępne w wersji pełnej.
"Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic (...) to razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę" – to słowa, które padają w "Ziemi obiecanej" Władysława Reymonta, laureata literackiej Nagrody Nobla. Jak widać po historii Łodzi i zabytkowych budynkach pozostawionych przez wielkich fabrykantów nie tylko bohaterowie powieści Reymonta mieli takie podejście. Łódź należała do największych miast fabrykanckich, była głównym ośrodkiem produkcji bawełny i tekstyliów, kiedy to w XIX wieku przemysł tworzyli głównie niemieccy fabrykanci. To właśnie im miasto zawdzięcza swój obecny kształt, gdzie tuż obok kompleksu domów robotniczych i budynków z czerwonej cegły, w których swego czasu mieściły się fabryki możemy podziwiać neoklasycystyczne pałacyki i wille o bogatych zdobieniach, które dobrze znają osoby uczęszczające na studia Łódź, gdyż dzisiaj często mieszczą się w nich katedry i dziekanaty Uniwersytetu i Politechniki Łódzkiej. Najsłynniejszym łódzkim pałacem jest pałac Izraela Poznańskiego przy ulicy Ogrodowej wzniesiony w XIX wieku, pierwotnie miał być kompleksem handlowym ze sklepami i kantorami, jednakże w wyniku wielu przekształceń stał się typowym pałacem w stylu francuskiego neorenesansu z salą balową, ogromną jadalnią i eleganckimi gabinetami. Budynek jest połączony z kompleksem budynków fabrycznych rozciągających się wzduż ulicy Ogrodowej oraz z centrum handlowo-rozrywkowym Manufaktura o powierzchni prawie 30 hektarów, mieszczącym się w dawnych budynkach fabryki (w których znajdowały się między innymi: tkalnie, przędzalnia, bielnik i apretura, farbiarnia, drukarnia tkanin i wykończalnia, oddział naprawy i budowy maszyn, ślusarnia, odlewnia i parowozownia, gazownia, remiza strażacka, magazyny, bocznica kolejowa oraz kantor fabryczny, pałac fabrykanta i budynki mieszkalne dla robotników). Dzisiaj centrum oferuje nam galerię handlową, kręgielnię,kino, ściankę wspinaczkową, restauracje, puby i kluby przez co jest popularnym miejscem spotkań studentów kierunku prawo Łódź, którzy ze względu na niewielki dystans od wydziału prawa i administracji i dobry dojazd lubią spędzać tam wolny czas po zajęciach. Bo czy jest jakiś lepszy sposób na odreagowanie ciężkiego dnia niż wypad z przyjaciółmi na jakieś dobre jedzenie lub fajny film do kina? Na każdym, kto chociaż raz zawitał do Łodzi Manufaktura, robi ogromne wrażenie, gdyż jest najjaśniejszym punktem naszego miasta i głównym powodem dla którego turyści przyjeżdzają do stolicy łódzkiego.
Teatr Kochanowskiego kończy sezon dziesiątą premierą i zaprasza w sobotę na „Ziemię obiecaną”. Inscenizacji powieści Władysława Reymonta podjął się Piotr Ratajczak. Dzieło polskiego noblisty opowiada historię trójki przyjaciół – młodego inżyniera Karola Borowieckiego (Kacper Sasin), handlowca Moryca Welta (Radomir Rospondek) -i syna fabrykanta Maksa Bauma (Konrad Wosik), których celem jest założenie fabryki i zarobienie milionów. Drapieżna, kapitalistyczna Łódź końca XIX wieku stanowi tło wydarzeń obnażających bezkompromisowość wolnorynkowej gry i psychologiczne podłoże wyzysku wobec tych jednostek, które zachowały odruchy sumienia. „Ziemia obiecana” to opowieść o marzeniach, nieposkromionej ambicji i dążeniu do celu bez względu na konsekwencje. Każdy, niezależnie od klasy i pochodzenia — począwszy od zwykłego robotnika po prezesa wielkiej fabryki — snuje sen o lepszym życiu i sukcesie. Mechanizm dążenia do władzy, sławy i pieniędzy jest dobrze znany nam Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic [...] To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę, nabiera dzisiaj — w świecie start-upów i szybkich biznesów — zupełnie nowego znaczenia. Premiera w sobotę, 25 czerwca o godz. 19. na Dużej Scenie. Po premierze odbędzie się spotkanie z twórcami. Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera
Dzisiaj odbędzie się debata "Wpływ inwestycji w infrastrukturę związaną z uprawianiem golfa na rozwój gmin i regionów" - na pytania, które znikają ze strony Burmistrza nie uzyskam odpowiedzi. Nie ja pierwszy, nie ostatni. W sprawie ŚOB, są jeszcze inne kwestie: to że impreza jest prywatna, nie znaczy, że nie należy pytać o jej sens ekonomiczny: o konkurencji w pobliżu pisałem, z większych ośrodków, wyłącznie Rybnik może być zainteresowany (pola 18 dołkowe Pszczyna, Siemianowice; pole 9 dołkowe Bytom); z rozmów z osobami, które realnie działają na rzecz rozwoju Golfa, wynika, że nie ma potrzeby budowy nowego pola; co stanie się z siedliskami, jeśli się nie uda? kto i za czyje pieniądze posprząta? dziwi też pośpiech: popołudniowe spotkania z radnymi o nieznanym statusie (w przypadku komisji, brać w niej mogą udział mieszkańcy); złożone przez ŚOB wnioski zgłoszeń / pozwoleń bez wcześniejszej akceptacji RM, choć ŚOB jest dotowany z pieniędzy miejskich; brak koncepcji, która potwierdzałaby wszystkie obietnice - m. in. dostępność terenu; sposób podziału kosztów - zazwyczaj pole 18 dołkowe to ok. 60 ha, może Golf Club utrzymywał będzie wyłącznie dołki? inicjatorzy mają głowę na karku: "tajność" całego zamierzenia budzi uzasadnione obawy, że nie chodzi o żaden społeczny interes; wartość 1 ha gruntu to pewnie ok. 25 000 zł/ha (ostatnio wspominana cena to 17 zl/m2, ale wydaje się zaniżona) zapewne w wieloletniej dzierżawie; teren będzie przez te lata "zajęty" więc nie wiadomo, czy będzie możliwość zmian jeśli następca obecnego burmistrza będzie miłosnikiem skoków narciarskich i w tym upatrywał będzie pomyślność gminy. Może powody są jeszcze inne powody.